Na skróty:
Jak pamiętam, nie tylko ten dzień…
10 kwietnia 2010 roku. Ta data, na zawsze wryła się w moją świadomość. Świadomość niespełna 30-letniego, wówczas mężczyzny, który mniej lub bardziej, ale zawsze interesował się polityką, sprawami społecznymi, historią. Człowieka, który akurat wtedy, ze względu na miejsce i formę pracy bacznie przyglądał się rozgrywającej się sytuacji na najwyższych szczeblach władzy w Polsce. A sytuacja była wyjątkowa, bo i wyjątkowy był polityczny ferment.
Ciągłe kłótnie między ówczesnym rządem na czele którego stał Donald Tusk a prezydentem Lechem Kaczyńskim. Ciągłe robienie na złość głowie państwa przez wówczas rządzących. Podpalanie krótkiego lontu, co już wówczas pachniało katastrofą. Może nie w sensie dosłownym, ale wizerunkowym na pewno. Polska, ze względu na konflikty, dwugłos władzy w sprawach szczególnie istotny, jak polityka zagraniczna czy kwestie bezpieczeństwa, międzynarodowych sojuszy była niepoważnie traktowana na arenie międzynarodowej. Było to niebezpieczne, zwłaszcza w obliczu rosnącego, rosyjskiego imperializmu.
Doskonale pamiętam, kiedy na kilka dni przed pamiętnym, 10 kwietnia poinformowano, że poprzedzającą wylot prezydenta Lecha Kaczyńskiego do Smoleńska będzie wizyta premiera Donalda Tuska. Miał on spotkać się tam z ówczesnym premierem Rosji, Władimirem Putinem. Sytuacja dość niecodzienna, zaskakująca ale w tamtym czasie raczej „normalna”. Nie chcę wchodzić w szczegóły, czy doszło do „planowanego rozdzielenia wizyt” czy też było to rzeczywistym zbiegiem okoliczności. Najlepiej osądzi to historia…
10 kwietnia 2010 roku w Polsce był wyjątkowo mglisty. O problemach, które w drodze do Smoleńska miał samolot z prezydentem Polski i liczną, bo prawie 100-osobową delegacją oficjeli na pokładzie, dowiedziałem się z radia, koło godziny 9, jadąc samochodem. Niepokój narastał z każdą minutą, co dało się wyczuć w kolejnych, zdawkowo przekazywanych informacjach. Niedługo potem – szokujące doniesienie. Rządowy samolot spadł w lesie pod Smoleńskiem. Katastrofy, prawdopodobnie nikt nie przeżył.
Szok, niedowierzanie, żal, smutek, miliony pojawiających się pytań. Strach, bo na pokładzie tupolewa, wśród członków delegacji mógł być przecież ktoś, kogo znałem, kogo lubiłem. Tym bardziej, że normalną praktyką były ( i są) wspólne loty oficjeli z towarzyszącymi mu dziennikarzami. Ile to razy moje koleżanki czy koledzy lecieli z prezydentem czy premierem do Nowego Jorku, Brukseli, Berlina czy Budapesztu. Stąd jeden, drugi telefon – okazało się, że tym razem dziennikarze i operatorzy polecieli inną maszyną, która w Smoleńsku wylądowała kilkadziesiąt minut wcześniej, Są bezpieczni…
Mijały kolejne godziny
Ale kolejne, pojawiające się informacje tylko uwypuklały obraz tragedii. Już po niespełna godzinie wiadomo było, na pewno, że Tu-154 miał wypadek, że doszło do katastrofy. Rozpadł się na drobne kawałki w lesie, koło Smoleńska. Doszło do pożaru. Od początku nikt nie dawał większych szans na to, by ktokolwiek przeżył to tragiczne zdarzenie, co wkrótce potwierdził w komunikacie ówczesny szef naszej dyplomacji Radosław Sikorski.
Jak mówił w późniejszym wywiadzie dla Radia TOK FM był „pierwszym człowiekiem w Polsce, który dowiedział się o katastrofie pod Smoleńskiem„. Informację o wypadku samolotu z polską delegacją na pokładzie przekazali mu obecni na lotnisku przedstawiciele ministerstwa. Sikorski, o wypadku miał poinformować kolejno premiera Donalda Tuska, marszałka Sejmu, Bronisława Komorowskiego oraz Jarosława Kaczyńskiego, brata prezydenta Lecha Kaczyńskiego, szefa Prawa i Sprawiedliwości, czyli największej wówczas partii opozycyjnej.
Niedługo potem pojawiła się oficjalna, zweryfikowana (to bardzo istotne, bo lista, niemal do końca ulegała drobnym modyfikacjom; ktoś nie mógł lecieć, ktoś inny „wskoczył” na jego miejsce) lista pokładowa. Zamarliśmy. Poza prezydentem Lechem Kaczyńskim, jego żoną Marią, byłym prezydentem na uchodźstwie, Ryszardem Kaczorowskim – m.in. ówcześni wicemarszałkowie Sejmu, Krzysztof Putra i Jerzy Szmajdziński, wicemarszałek Senatu, Krystyna Bochenek, Rzecznik Praw Obywatelskich, Janusz Kochanowski, szef Kancelarii Prezydenta, Władysław Stasiak, szef Biura Bezpieczeństwa Narodowego, Aleksander Szczygło, prezes Narodowego Banku Polskiego, Sławomir Skrzypek, szef IPN, Janusz Kurtyka. Nieprawdopodobna tragedia, nieprawdopodobne żal i… strach o to, co będzie się działo w Polsce. Chodziło o ciągłość władzy, o kluczowe decyzje, czy to w zakresie polityki bezpieczeństwa, sytuacji międzynarodowej, gospodarczej, historycznej. Kto miał je teraz podejmować?
Pierwsze decyzje
Jeszcze tego samego dnia pełnienie obowiązków prezydenta przejął ówczesny marszałek Sejmu, Bronisław Komorowski. Miał on powołać się na art. 131 konstytucji, który stanowi: „jeżeli prezydent nie może przejściowo sprawować urzędu, zawiadamia o tym marszałka Sejmu, który tymczasowo przejmuje obowiązki prezydenta; gdy prezydent nie jest w stanie zawiadomić marszałka Sejmu o niemożności sprawowania urzędu, wówczas o stwierdzeniu przeszkody w sprawowaniu urzędu przez prezydenta rozstrzyga Trybunał Konstytucyjny na wniosek Marszałka Sejmu„.
Niedługo potem zaczęły pojawiać się pierwsze przekazy filmowe z miejsca katastrofy. Chaos, strażacy, dogaszający rządową maszynę (w tym szokujące obrazy, jak służby ratunkowe, nie wiedzieć czemu wybijają okna we fragmentach samolotu!). Popołudniu, na miejscu pojawili się premierzy – Donald Tusk oraz Władimir Putin. Należy pamiętać, że – oficjalnie – ówczesnym prezydentem Rosji był Dmitrij Miedwiediew.
Nie było chyba człowieka, który nie miałby wrażenia. że jest dzisiaj świadkiem czegoś niezwykłego w historii Polski, czegoś dramatycznego, kolejnej tragedii w dziejach tego państwa. W jednej chwili, w lesie pod Smoleńskiem zginęło 96 osób. Prezydenci Polski, kluczowi politycy, szefowie urzędów, działacze polityczni i społeczni. Inteligencja. Tak, jak wtedy, w 1940 roku – znów tracimy „tych najważniejszych”. Dopełnieniem obrazu tej tragedii były zdjęcia trumien z ciałami ofiar, które lądowały w Polsce, przywożone wojskowymi Casami.
Jako pierwsze wylądowały trumny prezydenta Lecha Kaczyńskiego i jego żony, Marii. Szpaler ludzi, rozciągający się wzdłuż trasy przejazdu z wojskowego lotniska na Okęciu do Pałacu Prezydenckiego przy Krakowskim Przedmieściu w Warszawie. Rzucane przed karawanami róże. Brawa w głuchej ciszy. Pożegnanie w Pałacu. Później kolejne trumny, kolejnych ofiar tej niewyobrażalnej tragedii…
Ostatnim akcentem tego, co się stało były pogrzeby. Ten, małżeństwa Kaczyńskich na Wawelu ale i te kolejne, relacjonowane szeroko w mediach. Pogrzeby wszystkich Tych, którzy z racji patriotycznego „obowiązku”, ale – przede wszystkim – z potrzeby serca wsiedli na pokład rządowej maszyny po to, by w oddalonym o kilka tysięcy kilometrów lesie oddać pokłon Tym, którzy w 1940 roku oddali życie tylko dlatego, że byli Polakami i do końca tę Polskę kochali i „wyznawali”…
Dla mnie, 10 kwietnia 2010 to też klamrą, spinająca pewien okres polskiej rzeczywistości. Bo były kłótnie i konflikty, ale poziom „uprawiania polityki był jakiś”. Były chwyty, ale dopiero potem pojawiły się chwyty poniżej pasa.
Czytaj więcej: Rosja – kraj Europejski?
Smoleńsk oczami młodych
W roku katastrofy miałem niecałe 10 lat i nie do końca rozumiałem zaistniałą sytuację. Jedyne co odczuwałem to był strach przed Rosją, który gdzieś się przewijał przez moje życie, bo przecież Rosja była ogromna w porównaniu do Polski i miała broń atomową. Jako dziecko szkoda było mi prezydenta i pamiętam, że ogromne wrażenie zrobiło na mnie poruszenie jakie było wywołane w społeczeństwie i to, że cała rodzina skupiła się przed telewizorem, by śledzić uroczystość.
Z czasem pojawiły się pytania o przyczynę i teorie spiskowe w moim otoczeniu. Czy to był zamach? Kto mógł go dokonać? Na pewno nie pomagało tu rosyjskie utrudnianie czynności wyjaśniających prowadzonych przez stronę polską.
Niemniej z czasem zacząłem więcej rozumieć i wykształciłem w sobie pogląd, że zamach nie jest wykluczony, ale co my zrobimy? Zaatakujemy Rosję, jak się tak okaże? Tak naprawdę nie dowiemy się tego prędko, wystarczy przecież porównać tą sprawę do sprawy ofiar katyńskich. Dowiedzieliśmy się tego po latach przy sprzyjających okolicznościach międzynarodowych.
Później doszły niepoważne w mojej opinii teorie Antoniego Macierewicza. Odbierały one tylko powagę tej sprawie i stały się zwykłym internetowym memem. W międzyczasie pojawiało się wykorzystywanie tej sprawy do zbicia kapitału politycznego i atakowanie ówczesnych rządzących przez polityków PiS.
Nie odejmuję tej sprawie wagi i powagi, ale uważam, że powinniśmy dać już spokój tej sprawie, chociażby ze względu na szacunek do ofiar. Dyskusja na ten temat nie idzie w tym kierunku, w którym powinna, a nawet jeżeli okaże się, że to był rosyjski zamach to nie mamy realnej odpowiedzi, może poza demonstracyjnym pakietem wsparcia wojskowego dla Ukrainy. Niemniej uważam, że była to zwykła katastrofa lotnicza i nie powinno się na niej budować kapitału politycznego, tym bardziej, że mija już 14 lat od tego wydarzenia. Pamiętajmy, ale nie używajmy tego do własnych celów politycznych, tym bardziej, że żyjemy w trudnych czasach, gdzie nasze domowe wojenki nie są na miejscu. Skupmy się na zewnętrznych zagrożeniach i rozwoju.
Damian Kaczmarczyk, lat 24
Smoleńsk to podwójna tragedia
10 kwietnia 2010 roku świetnie pamiętam; miałam wtedy niecałe 22 lata. Byłam na wykładzie, gdy po jednej z sal Auditorium Maximum UW rozeszły się nerwowe szepty, z każdą chwilą coraz bardziej intensywne, a studenci gorączkowo przekazywali sobie zatrważające wieści. W ten sposób dotarły do mnie informacje, o tym, co wydarzyło się w Smoleńsku. Uczciliśmy minutą ciszy poległych, nawet dokładnie nie wiedząc, co tak naprawdę się stało. W tamtym momencie nie byliśmy przerażeni, raczej zdezorientowani i zszokowani.
To, co mi utkwiło we wspomnieniach, to fotografie z miejsca katastrofy, które wyciekły do mediów jakiś czas później rzekomo za sprawą rosyjskiego hakera, który upublicznił je na forum internetowym. Zdjęcia przedstawiały m. in. zmasakrowane ciało prezydenta Lecha Kaczyńskiego. Z perspektywy czasu wydaje się, że cel był jasny – podburzenie opinii publicznej w Polsce i wzbudzenie gniewu.
To faktycznie było coś, o czym wtedy rozmawialiśmy. Drastyczny widok ciał sprowokował nas do życia tym tematem. Upublicznienie tych zdjęć poza wszelką kontrolą polskich władz przyniosło oczekiwany przez Rosjan skutek, niestety. Straszne jest to, że te okropne zdjęcia były jednym z elementów, które spowodowały, że wzięliśmy Smoleńsk na poważnie. Rozpowszechnienie fotografii było obrzydliwe, reakcja mojego pokolenia również. Z poważnej sprawy zrobiliśmy sobie w tamtej chwili spektakl, co nigdy nie powinno mieć miejsca.
Z niesmakiem wspominam miesięcznice smoleńskie. Rozumiem i szanuję powagę tragedii, która wydarzyła się w Smoleńsku, jednak miesięcznice z perspektywy wtedy dwudziestokilkulatki były nie mniejszym spektaklem niż makabryczne zdjęcia ciał ofiar. Więcej było w nich awantur, szarpanin i przepychanek niż upamiętnienia ogromnej tragedii narodowej, ale też osobistej rodzin ofiar.
To samo zresztą tyczy się polityków. Smoleńsk stał się orędziem do walki politycznej. Zamiast zjednoczyć Polaków, Smoleńsk podzielił nas na dwa obozy, co również nie powinno mieć miejsca! Polityka odebrała wszystkim 96 ofiarom godność. Do tej pory nie potrafimy w należyty sposób okazać im szacunku, a potyczki polityków obracające się wokół tego tematu, oglądamy jak dobry show. To uważam za porażkę polskich parlamentarzystów, którzy pomimo różnić światopoglądowych nie potrafili przyjąć wspólnego stanowiska i połączyć sił. Nie jestem w stanie zrozumieć, jak można było dopuścić do tego, by Smoleńsk stał się kością niezgody zamiast osią, wokół której Polacy się zjednoczą.
Wydaje się, że nie ma już nadziei na to, by wyjaśnić, czy Smoleńsk był katastrofą czy zamachem. Rosja wcale nie ułatwiała śledztw, nie była zbyt chętna do współpracy. Główny aktor śledztw po polskiej stronie, Antoni Macierewicz, działał chaotycznie i emocjonalnie, co też z chęcią wykorzystały liberalne środowiska, robiąc z niego, kolokwialnie mówiąc, wariata. Też pewnie nigdy nie dowiemy się, dlaczego Donald Tusk nie był na pokładzie Tu-154. To chyba prawie niemożliwe, by dostrzec coś w wodach mąconych przez 14 długich lat.
Smoleńsk to dla mnie tragedia w tragedii. Z jednej strony narodowa, bo w do tej pory niejasnych okolicznościach zginęło prawie 100 najważniejszych przedstawicieli państwa (w tym sam ówczesny prezydent!). Z drugiej zaś tragedią jest to, co zrobiła polityka.
Ewa Krysińska-Karpińska, 34 lata